Team Hoyt – niemożliwe?

Ukończyli 72 maratony i 255 wyścigów triatlonowych, z czego 6 na dystansie Ironman. Popularną dychę na zawodach przebiegli 218 razy, a 5km – 161 razy. Imponujące? Zobacz jak to zrobili!

Rick i Dick Hoyt to ojciec i syn, ale w żadnych zawodach nie byli sklasyfikowani pod swoimi imionami. Zawsze startowali jako Team Hoyt. Ich historia to opowieść o wielkiej miłości, poświęceniu i szczęściu, które przeżyli.

W 1977 roku Dick Hoyt miał 15 lat i cieszył się z ukończenia pierwszego biegu. Od urodzenia cierpiał na porażenie czterokończynowe powstałe na skutek niedotlenienia mózgu w czasie porodu. Nie miał kontroli nad swym ciałem, komunikował się ze światem jedynie za pomocą specjalnego komputera. Jego ojciec – Rick – przez 8 kilometrów pchał zwykły wózek, na którym siedział niepełnosprawny chłopak. Tak zaczęła się jedna z najpiękniejszych opowieści sportowych naszych czasów.

Kiedy wychodzisz z wody po przepłynięciu prawie 4 kilometrów kręci ci się w głowie. Mięśnie rąk, ramion są wiotkie, ale palą. W końcu przez ostatnią godzinę, półtorej, czasem dwie – dawały napęd w wodzie. Każde pociągnięcie wymaga siły, pokonywania oporu cieczy, fal, prądów. Wyjście z wody jest jednym z najtrudniejszych momentów w triatlonie. Nagła zmiana pozycji z leżącej na pionową sprawia, że nasz błędnik szaleje. Podczas gdy większość zawodników walczy wtedy o równowagę, Dick Hoyt odpina specjalną uprząż pontonu i delikatnie wyjmuje z niego Ricka. Przez kilkadziesiąt metrów w strefie zmian uważnie niesie na rękach swojego dorosłego syna. Następnie sadza Ricka w specjalnym koszu przymocowanym do swojego roweru. Przed nimi 180 kilometrów wspólnej jazdy. Kiedy wpadną do strefy zmian znowu zmienią pojazd, którym podróżuje Rick. Przed jego ojcem zostaną już tylko 42 kilometry biegu, podczas których będzie pchał wózek. Dla większości ludzi ukończenie Ironmana wydaje się nieosiągalne. Ale nie dla nich. Dla nich to zawsze jest święto. Hołd miłości, która łączy ojca i syna. Wspólnie dokonują rzeczy, które wydawały się niemożliwe.

Żeby przygotować się do pokonania zwykłego Ironmana, triatlonista potrzebuje kilkunastu godzin treningu tygodniowo. Ile czasu, wysiłku i ćwiczeń trzeba dołożyć, żeby ukończyć taki wyścig z kilkudziesięciokilogramowym obciążeniem? Jak bardzo trzeba kochać swojego syna, żeby każdego dnia podczas treningu, zamiast po prostu biegać, pchać wózek z workiem piasku?

Aby w ogóle móc wystartować – niejednokrotnie musieli walczyć o zgodę organizatorów. Żeby móc brać udział w triatlonie – konstruowali cały arsenał pojazdów. Specjalny ponton z uprzężą, rower z siedziskiem dla Ricka, a nawet wózek do biegania. W 1977 roku nie było takiego sprzętu. A nawet teraz wózki do biegania przystosowane są do uprawiania sportu z dzieckiem, a nie z czterdziestoparokilogramowym facetem.

Podobnie wiele – wydawałoby się zamkniętych – drzwi wyważyli poza sportem. Dzięki wierze i poświęceniu rodziców inżynierowie i naukowcy konstruowali dla Ricka kolejne modele urządzeń pozwalających na komunikowanie się ze światem. To dzięki wytrwałości ojca i syna, Rick ukończył college. Niewiarygodnie daleko przesunęli granice tego co możliwe.

Legenda głosi, że Stanisław Szozda zapytany o to, co zapamiętał ze swojej kolarskiej kariery, powiedział, że przednie koło. Co zapamiętał Rick? Myślę, że najczęściej widział czubek głowy swojego syna. To, co my oglądamy na filmach – starty, mety, strefy zmian… to tylko momenty w całym wyścigu. Pomiędzy nimi są długie godziny ciężkiej, mozolnej pracy. Chwile, w których ojciec musi pokonywać ograniczenia jakie stawia mu nie tylko wymagający wyścig, ale również starszy z każdym rokiem organizm. Pomiędzy tymi momentami są dziesiątki godzin samotnych treningów. Bez kamer, fleszów i aplauzu publiczności.

Kiedy Dick leżał w pontonie – widział niebo. Słyszał równomierne pluski. Czasem woda chlapnęła mu na twarz. Mógł jedynie ufać, że ojciec da radę dociągnąć ponton do strefy zmian. Siedząc w koszu przymocowanym do roweru – Dick nie miał wpływu na nic. Mógł tylko wierzyć, że ojciec nie upadnie. Nieskończone zaufanie…

W 2014 roku panowie zakończyli karierę. Syn miał 51 lat. Ojciec – 74. Maraton Bostoński był ich ostatnim startem. Przez 37 lat inspirowali miliony ludzi. Katorżniczy trening ojca był tylko po to, żeby jego syn choć przez chwilę czuł, że żyje pełnią życia, że uczestniczy w rzeczach, które wydają się zarezerwowane tylko dla pełnosprawnych. Kiedy patrzę na filmy z ich startów widzę pasję, miłość i ogromną radość ze wspólnego pokonywania kilometrów. I choć już nie startują, wciąż są wielcy.

hoyt

autor: Tomasz Staśkiewicz