Rosół w Alpach, czyli The North Face Ultra-Trail …

Rozmowa z Wojtkiem Dybiżbańskim, trenerem BiegamBoLubię z Polic, który ukończył The North Face Ultra-Trail du Mont-Blanc o długości 168 km.

Co takiego stało się ze starym dobrym maratonem? Czy koniecznie trzeba się porywać na dystans cztery razy dłuższy?

Jak się przebiegnie tych kilka maratonów, w pewnym momencie to już się robi nudne. Biegacz, który chce się rozwijać, staje wtedy na rozdrożu. Niektórzy idą w triatlon, inni wybierają biegi górskie ultra. Jak zobaczyłem w internecie relację, taki filmik z Ultra-Trail du Mont-Blanc, stwierdziłem, że po prostu muszę wziąć w tym udział. I w niedzielę 31 sierpnia około 8 rano ten plan zrealizowałem, bo właśnie wtedy dotarłem do mety.

Po prawie 39 godzinach ciągłego biegu…

Akurat nie ciągłego. Już od 22-go kilometra na punktach kontrolnych, zwłaszcza w nocy zmęczenie dawało o sobie znać i musiałem ucinać sobie drzemki. Odcinki, które były mocno pod górę pokonywałem idąc, biec dałbym radę może przez kilka pierwszych kilometrów, ale przed sobą miałem wiele godzin na trasie. W miarę sił biegłem po płaskim, no i oczywiście z górki, o ile teren opadał łagodnie. Bo były też zbiegi bardzo strome i trudne technicznie, z wystającymi korzeniami. Tak to jest, że górskie biegi ultra pokonuje się raczej marszobiegiem.

Często zasypiałeś?

Odcinki kontrolne były usytuowane mniej więcej co 12 kilometrów. Na kilku z nich były dostępne materace, zresztą biegacze próbowali spać w wielu miejscach, choćby na ławkach przy trasie. Mnie samemu też zdarzyło się na takiej usnąć. Dwa albo trzy razy po prostu „wbiłem gwoździa”, ze zmęczenia głowa opadła mi na stół. Na ostatnim punkcie kontrolnym chciałem tylko wypić gorącą herbatę i szybko zbiegać 8 km na metę do Chamonix, ale kiedy wziąłem kubek oczy mi się zamknęły. Podeszła wolontariuszka i zaprowadziła mnie do pokoju w schronisku, gdzie już spało kilku biegaczy. Do dalszego biegu zebrałem się po jakichś 20 minutach. W sumie spałem może pięć razy. Jest naukowo udowodnione, że taki 15-20-minutowy sen daje błyskawiczną regenerację sił, po angielsku nawet nazywa się power nap.

Czy w debiutanckim starcie w tym biegu miałeś jakieś założenia co do wyniku, czy chciałeś po prostu obwąchać się z morderczym dystansem?

Oczywiście chciałem powalczyć o czas, myślałem, że uda mi osiągnąć 34 – 35 godzin. Trochę mi zabrakło bo mój czas to 38:51:23. Ale nie mogę być niezadowolony. Ukończyłem bieg ultra, który w środowisku porównuje się do mistrzostw świata, czy igrzysk olimpijskich. Zrealizowałem swoje marzenie. A czas? Można go poprawić. Na pewno będę jeszcze chciał wrócić na tę trasę.

Miałeś kryzys?

Bywały słabsze momenty, ale takiego typowego kryzysu, kiedy groziłoby mi zejście z trasy, nie miałem. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Nawet pod koniec na łatwiejszym terenie byłem w stanie biec i to trochę szybciej niż przysłowiowym świńskim truchtem. Znajomi, którzy czekali na mnie na mecie byli zdziwieni, bo spodziewali się zwłok. A ja nie tylko powłóczyłem nogami, ale biegłem.

Jak regenerowałeś się na trasie poza snem? Przez półtorej doby trzeba sporo zjeść, a jedzenie nie jest najlepszym przyjacielem biegacza.

Miałem ze sobą żele energetyczne i batoniki musli. Takie batoniki były też dostępne na punktach kontrolnych – zawsze kilka zabierałem. Nie było trzeba dużych zapasów, żeby dotrzeć do następnego punktu, bo jak mówiłem były gęsto rozmieszczone. Podawano na nich też dosyć słony rosół. To było świetne, żeby zapobiec utracie minerałów z organizmu wraz z potem. To częsty powód skurczy, jakie gnębiły mnie na długich biegach, ale nie tym razem. Rosół był strzałem w dziesiątkę, piłem go na każdym przystanku. Do tego podawano sery i kiełbasę, też dosyć słone. Nie były to wielkie porcje, raczej przekąski – cztery łyki rosołu, kostka sera, dwa plasterki kiełbasy, kawałek banana i dalej na trasę. Te przystanki znacznie ułatwiały cały bieg, bo człowiek nie musiał mierzyć się z całym 168-kilometrowym dystansem, tylko biegł od jednego punktu do drugiego.  Najdłuższy odstęp między nimi miał chyba 17 kilometrów. Czas jakoś mijał.

Na trasie byłeś sam, czy w grupie?

W Ultra-Trail du Mont-Blanc wystartowało 2300 biegaczy, przynajmniej taki jest limit. Na początku, wiadomo, było ciasno. Ale z kilometra na kilometr stawka się rozciągała. Ja na metę wbiegłem sam, przed sobą nie widziałem nikogo, jakieś 100 metrów za mną ktoś biegł, chyba musiał mnie gonić. Czasem biegło się w małej grupce, czasem samemu, ale cały czas miałem kontakt wzrokowy z innymi.

Jakie wyzwania teraz stawiasz przed sobą?

Są cięższe biegi, choćby Badwater Ultramarathon, czyli 217 kilometrów w Dolinie Śmierci, czyli jednym z najgorętszych miejsc na ziemi, który w tym roku ukończył Darek Strychalski. Ale ja bym się na to nie porywał. Myślę, że Ultra-Trail du Mont-Blanc to szczyt moich potrzeb, na większe wyzwanie nie mam chyba ochoty. Może jeszcze Triathlon Ironman – to od dawna siedzi mi w głowie. Przynajmniej tak teraz myślę, bo ten sezon miałem dosyć intensywny jeśli chodzi o biegi górskie i chciałbym trochę odpocząć.

Zawsze widziałeś, że będziesz biegać?

Skąd, w podstawówce przez kilka lat trenowałem pływanie. Przerwałem ze względu na zdrowie i po roku przerwy w drugiej klasie gimnazjum zacząłem biegać. Musiało tak być, bo bieganie trenował kiedyś mój tata, teraz przeszło na mnie. Początki były klasyczne, krótkie dystanse, debiut w półmaratonie dopiero po pierwszym roku studiów. Myślałem, że poza maraton się nie posunę, ale przeczytałem relację znajomego z Biegu Rzeźnika i zafascynowały mnie biegi górskie. To połączenie moich dwóch pasji: biegania i gór. Teraz w Alpach dwa razy wspinaliśmy się na przełęcze powyżej 2500 metrów, czyli wyżej niż całe Tatry! Kiedy osiągnąłem najwyższy punkt, Grand Col Ferret (2537m) gdzieś koło setnego kilometra i spojrzałem za siebie…. Ten widok zrekompensował mi całą morderczą wspinaczkę. To była bajka. Już mam coś takiego, że góra jest po to, żeby na nią wejść. To było bodajże powiedzenie Jerzego Kukuczki.

A Ultra-Trial du Mont-Blanc po to, żeby go przebiec…

Tak. I to przebiec w 30 godzin. Wiem, że to kiedyś zrobię. Nie mówię: za rok, za dwa. Bo do czegoś takiego trzeba się przygotować.

Jak się przygotowywałeś tym razem?

Kluczowe jest trenowanie podbiegów. Ja jestem z Polic i w góry mam daleko. Więc za całe górskie treningi musiały mi wystarczyć starty w górach. Brałem udział w Biegu Rzeźnika, potem była etapówka w Istebnej i Chudy Wawrzyniec na dystansie 50 km. Poza tym został mi tylko 700-metrowy podbieg, który mam tu w okolicy, trening II zakresu i jakieś dłuższe wybiegania. Do tak trudnego biegu górskiego ciężko się przygotować na nizinach, ale na tyle, żeby dystans ukończyć – wystarczyło.

Rozmawiamy 36 godzin po tym, jak dotarłeś do mety. Nie odpoczywasz jeszcze nawet tak długo, jak biegłeś. Ile czasu trzeba się regenerować po takim wysiłku?

Całą drogę powrotną do Polski spałem w samochodzie. Zaraz znów pójdę spać, a we wtorek rano do pracy. Wiem już, że po tym biegu nie będę potrzebował dużo czasu, bo nie chodzę sztywno jak RoboCop, mięśnie nie są w najgorszym stanie. Za dwa dni powinienem czuć się już dobrze, ale pobiegać nie pójdę pewnie przez tydzień. Nogi są zmęczone i mam na razie dosyć. Startować w tym sezonie też już nie planuję.

Mięśni zbytnio nie nadwyrężyłeś, ale czy na 168-kilometrowy bieg da się w ogóle zabezpieczyć stopy?

Najważniejsze to właściwie dobrać buty, powinny być wypróbowane, wygodne i mieć solidny bieżnik, który sprawdzi się na błocie i kamieniach. Ja jestem zwolennikiem obuwia minimalistycznego. Biegłem w butach Innovate X-Talon-212. I choć to buty sprawdzone, muszę przyznać, że nie najlepiej spisały się akurat na tym dystansie. Zrobiło mi się kilka pęcherzy i na trasie czułem się nie dość komfortowo, odczuwałem nierówności podłoża, kamyczki. Do tego kilka godzin po starcie była ulewa, więc stopy mam solidnie odparzone.