Ultra Chojnik 102 – historia niezwykłej przemiany
Rok 2006. Wchodzę w bloki i układam się do startu. Mam 15 lat. Przede mną finał 100 metrów Małego Memoriału Janusza Kusocińskiego, czyli MP młodzików. Rok 2016. Zakładam czołówkę i szykuje się do startu. Mam 25 lat. Przede mną ponad 100 km górskiego ultra w Karkonoszach…
„Jesteś dobrze przygotowany, trenowałeś cały rok i nic złego nie ma prawa się wydarzyć. Pobiegnij jak nigdy dotąd” – powtarzałem sobie w duchu czekając na komendę gotów. Potem poszło. Pamiętam jak dziś, gdy wbiegłem na metę z doskonałym rekordem życiowym 11,34 sek. W tej kategorii wiekowej to naprawdę solidny rezultat. Czułem się w tym dobrze, czułem się szczęśliwy. Marzeniami widziałem się na wielkich imprezach, ambicja, ciężka praca – wtedy wszystko się zaczęło na poważnie. Codzienny kierat, stres przed zawodami, walka o minima, wyjazdy na obozy, regularne treningi… Jak to bywa w 99% historii skończyło się przeciętnie, jednak stal się hartowała, gdzieś w środku wciąż była potrzeba przełamywania własnych słabości, realizowania marzeń. Jak to bywa w bieganiu, apetyt rośnie w miarę biegania, zatem od 10 km kroczyłem ku coraz dłuższym biegom, aż wylądowałem w ultra. Nie wiem jak to się stało, bowiem w gimnazjum uciekałem z przełajów napinając się, że jestem przecież sprinterem…
fot. Start biegu
„Nie bój się, to będzie wspaniała przygoda, której nie zapomnisz do końca życia. Trenowałeś cały rok i nic złego nie ma prawa się wydarzyć. Dotrzesz do mety… tylko będzie to trwało bardzo długo. Musisz poczuć ten bieg” – powtarzałem sobie w duchu szykując się do startu. Potem poszło. Zacząłem wyścig na 102 km w pięknych i majestatycznych Karkonoszach. Część szlaków i szczytów znałem z obozów sportowych, dlatego był to niejako powrót do korzeni. Tym razem jednak miałem przebiec całe polsko-czeskie pasmo w jeden dzień! Ta myśl była przygniatająca, postanowiłem pójść za radą doświadczonych ultrasów i się jej pozbyć. Sposób jest bardzo prosty, wystarczy dzielić sobie ten bieg na odcinki, nie traktować, jako całość. W ciemnościach, przy światełkach czołówek rozpoczęliśmy wyczerpującą wspinaczkę najpierw pod schronisko pod Łabskim Szczytem, potem na Śnieżne Kotły. Noc była spokojna, księżyc świecił mocno a niebo zaczynało blednąć spodziewając się świtu. Powiedzieć, że było pięknie, to bluźnić na otaczający krajobraz. Wreszcie upragniony szczyt i czas zbiec w dolinę, dotykam ostatniego majowego śniegu zalegającego na zboczu i ruszam w dół po kamieniach. Ktoś mówi, że jestem 15. Wcześniej nie myślałem o miejscu, tylko o ukończeniu tego kolosa, jednak wówczas coś w głowie zaświtało. Rozsądek wziął górę. Nie ścigałem się. Było na to zdecydowanie za wcześnie.
Kolejne podejście na wysokość ponad 1400 metrów i znów połknąłem kilka osób. Nogi nie piekły, ale czułem, że w tym tempie skończę bieg po 50 km, a był dopiero 32. „Gdzie się spieszysz pomyślałem, tyle drogi przed tobą, wycisz umysł, ciesz się przyrodą i samym biegiem”. Zwolniłem, na trudnym technicznie zbiegu w lesie zdecydowałem, że będę maszerować. Szła burza. Ubrałem kurtkę, jadłem, piłem colę i herbatę, dogadzałem sobie, podczas gdy kolejni biegacze mnie wyprzedzali. Wytrzymałem to upokorzenie. Trzymałem nerwy na wodzy wiedząc, że tak długiego dystansu jeszcze nie pokonywałem i na początku każdego stać na szybkie pokonywanie trasy.
W połowie trasy organizatorzy wyznaczyli pierwszy przepak. Przebrałem tam buty, skarpetki zapakowałem do plecaka nową kurtkę oraz założyłem suchą koszulkę. Uzupełniłem bidony i ruszyłem w dalszą trasę. Kolejni biegacze w lesie mnie mijali, ale wiedziałem, że zabawa zacznie się dopiero teraz. Około 3,5 km i 800 metrów przewyższenia od Karpacza do Domu Śląskiego! Podejście srogie pokonałem w równym i bardzo żwawym tempie, wyprzedzając sporą grupkę zawodników. Na szczycie zrobiłem sobie 3 minuty przerwy. Mamiąc się nagrodą w postaci słodkości i coca-coli. „Jak wejdziesz to zjesz” – powtarzałem sobie. Jedzenie podczas wyczerpującego podejścia nie ma większego sensu, bowiem cała krew znajduje się w mięśniach i najpewniej pokarm nie zostanie przetrawiony tylko… zwymiotowany. Na szczycie odebrałem nagrodę i ruszyłem dalej. Najpierw powoli, aby dać czas żołądkowi na przyswojenie bomby kalorycznej, którą odpaliłem (baton, żel, cola i żółty ser razem!). Historia zaczęła się powtarzać, znów mnie wyprzedzano. Nie liczyłem osób, ale było ich kilka. Nie miałem jednak ochoty za nimi gonić. Podejście mnie wymęczyło.
Nagle zobaczyłem widok, który zapamiętam na zawsze. Po czeskiej stronie na Śnieżkę wspinał się prawdziwy bohater. Dwie kule, noga amputowana do uda i uśmiech na twarzy. Ten widok mnie rozkleił i pokrzepił. Bomba wybuchła. Ruszyłem, najpierw ociężale jak lokomotywa w wierszu Tuwima, potem coraz szybciej i szybciej. Bezwiednie zaczęłam śpiewać kościelne pieśni, doznawałem właśnie haju, chciałem, aby trwał wiecznie. Łzy pojawiły się w oczach, twarz rozjaśniał uśmiech, zmęczenie przestało istnieć. Leciałem przez czeską wioskę niesiony lekkim powiewem… Stan flow trwał – mogłem wszystko. Gdyby spadła lawina kamieni pokruszyłbym skały – tak mi się wtedy wydawało. Na horyzoncie pojawili się biegacze, zbliżałem się do nich i kolejnego punktu odżywczego.
67 km i pierwszy tego dnia ciepły posiłek. Zupka pomidorowa z makaronem zasługująca na 3 gwiazdki od Michelin… Komisji chyba nie było na punkcie, więc ja przyznam te gwiazdki. Lepszej nie jadłem. Była tak dobra, że mógłbym napisać o niej wiersz, ale czas było biec dalej. Wzywał kolejny szczyt, drugi pod względem trudności podczas tego wyścigu. Na punkcie zostawiłem 5-6 biegaczy a wbiegłem na niego jako 17. Przed sobą nie miałem nikogo. Ruszyłem pod górę pełny nowych sił. Rzęziłem jak pordzewiała ciężarówka STAR, ale tempo podejścia było imponujące. Będący w oddali zawodnicy robili się coraz więksi. Łapałem kolejnych, nikt nie był w stanie się utrzymać. Nie czułem bólu, ale płuca rozrywało. Poczułem krew. Przypomniały mi się czasy, kiedy walczyłem o coś bark w bark na torze. Znów byłem w blokach. Znów miałem 15 lat…
1422 m.n.p.m. – to już przedostatni szczyt. Płaskowyż. Znów jem choć apetyt mam już słaby. Nie daje się pokusie biegnięcia. Najpierw trzeba uspokoić tętno i napełnić bak. Zostało jeszcze ponad 30 km. Dwóch biegaczy mnie dochodzi. Zaczyna się zbieg. Wziąłem jeszcze łyk życiodajnej coli i ruszyłem za nimi. Początkowo zniknęli mi na krętej usianej kamieniami ścieżce, ale czułem, że teraz zbiega się inaczej, że zaczynam „CZUĆ TEN BIEG”. Po chwili ich doganiam. Czerpali wodę ze strumienia. Więcej się nie widzieliśmy. Ruszyłem nieznanym czeskim szlakiem. Zbierało się na kolejną burzę. W biegu założyłem kurtkę i znów zaczęła się jazda. Grzmoty, wiatr, grad z deszczem. Wypadłem na drogę asfaltową – dopisało mi szczęście, gdybym był na szczycie aż strach pomyśleć…
Wreszcie drugi przepak jestem sam. Z auta wysiadają wolontariusze, leją herbaty. Gorzka, dobra. Biorę dwie butelki coli z mojego worka i wiem, że to paliwo już do samej mety. Czuję głód, rządzę jedzenia. Zaczynam łapczywie zjadać pomarańcze, ich smak przyprawia mnie o zawrót głowy. Nie mogę się opanować. Zjadłem jakieś 15 kawałków w tym deszczu w ciągu 1-2 minuty. Wciąż nikogo nie było widać na horyzoncie. Czas ruszać w drogę! Przede mną jeszcze jedna solidna góra a potem już zbiegi, wywłaszczenia i dwie małe zmarszczki. Staram się nie iść, biegnę aż do momentu, gdy droga zaczyna solidnie prowadzić w górę. Chmury się rozstępują i wychodzi palące słońce. Zamiast wody z czoła skapuje pot. W nogach już niemal 85 km. Docieram do szczytu. Znów jestem w Polsce. Jest pięknie! Turysta daje mi wody, abym mógł przemyć słoną twarz. Pochłaniam ostatni żel i zmuszam się do zbiegania. Zaczynam śpiewać. Serce rozdziera mi radość. „Co ja właśnie robię, gdzie ja jestem, jak tu pięknie, niech to trwa”. Przychodzi stan kolejnej euforii… Wbiegam do lasu na kładce siedzi sobie Człowiek Gór, brodaty, włochaty – „jesteś 9” – mówi. Działa to na mnie jak zaklęcie. Zostałem wyrwany ze snu. „Mam szansę skończyć te zawody w TOP10? Sprinter na ultra…” – pomyślałem.
W lesie zaczęło być coraz bardziej mrocznie. Korzenie zdawały się oplatać łydki, a ogromne głazy wyrastały pod nogami, aby tarasować drogę. Było tragicznie, trzeba było skakać jak górska kozica, przedzierać się jak żołnierze oddziałów specjalnych, tyle, że już na glinianych nogach po 90 kilometrach rywalizacji z samym sobą. Wreszcie wybiegam na upragniony szuter. Teraz ostro, ale bezpiecznie w dół, można biec bez obaw i nagle… Słyszę czyjeś kroki. Głośne tupanie. Odwracam się, ale panuje zupełna cisza. Lecę w dół 92,93, 94 km. Ostatni punkt z wodą, ale nawet się nie zatrzymuje. „Co kilometr łyk coli w ramach nagrody, ale tylko gdy będzie on przebiegnięty” – myślę o nagrodzie oraz o miejscu, że zaraz koniec, że to dowiozę do tej mety. 100 km na zegarku! Jeszcze tylko 2. Ostatnie 2! Zapomniałem, że jeszcze Zamek Chojnik. Ostatnia krótka wspinaczka ciągnąca się w nieskończoność – 101 km. Zegarek się wyładowuje. Znów słyszę kroki, biegnę odwracam się, ale las jest pusty, jest cichy, tylko z drzew skapują krople po ulewie. Zaczynam zbiegać, spotykam turystów i mówią, że jeszcze jakieś 40 minut?! „Co? Przeklinam”. Tracę koncentrację, już nie mogę. Mam tego dość! Znów mnie okłamali, biegnę i biegnę, ale jak zwykle jest więcej niż podaje organizator. Charczę i warczę, wreszcie zaczynam się modlić już któryś raz. Wbiegam do wioski, spacerowicze mówią, że parking jeszcze kilkaset metrów, że już słychać muzykę. Wybiegam na łąkę w oddali widać już bramę mety. Spiker krzyczy, że to kolejny ultras. Ostatnie 100 metrów, łzy napływają do oczu. Zatrzymuje się za metą i totalnie się rozklejam. Było tyle emocji, tyle skrajnych myśli, że potrzebuję wyrzucić to z siebie. Płaczę jak bóbr, dają mi medal. Okazało się, że byłem 7 i zająłem 3 miejsce w kategorii wiekowej. Ale to się już nie liczyło. Pokonałem siebie, wstałem po kilku mocnych sierpach. Poczułem eksplozję emocji, miałem dźwiękowe halucynacje. Teraz mogę powiedzieć, że nie jestem „byłym sprinterem”, ale JESTEM ULTRASEM. A gdy ktoś zapyta: dlaczego to robisz? Odpowiadam tylko: „musisz poczuć ten bieg”. Na to pytanie nie da się odpowiedzieć, bo odpowiedzi trzeba doświadczyć samemu.
fot. Maciek na mecie
autor: Maciej Żukiewicz, trener BiegamBoLubię Ożarów Mazowiecki