KupujemyBoLubimy w… second handach?

Zakupy w secand handach okiem naszej rozbieganej blogerki Karoliny.


Zakupy w secand handach okiem naszej rozbieganej blogerki Karoliny:

“Kiedy zaczynałam biegać nie miałam o tym najmniejszego pojęcia. No dobrze, wiedziałam, że stawia się nogi naprzemiennie, prawa-lewa, nieco szybciej (albo dużo szybciej, jak ktoś umie) niż w marszu. I to tyle. Miałam buty z sieciówki za 60 zł i byłam przekonana, że niczego więcej nie potrzebuję.

            O, jak bardzo się myliłam. Kiedy bieganie wessało mnie z głośnym mlaśnięciem niczym bagno na Biegu Katorżnika, okazało się, że średnia krajowa ledwo wystarcza na podstawowe potrzeby początkującego biegacza. Buty, legginsy krótkie i długie, koszulki, majtki, skarpetki, stanik, kurtka, zegarek, czapka, odblaski, pas z bidonem i pierdylion innych gadżetów to w najlepszym razie wydatek rzędu kilkuset złotych. W najgorszym, jeśli chcemy zabłysnąć na biegowej ścieżce i wspomóc się kompresją i innymi cudami – nawet kilku tysięcy.

            Przyznaję, że na początku wpadłam w tę pułapkę jak ostatnia naiwna. Wydawało mi się, że bez butów za pół pensji i hiper-turbo-mega-odjazdowych skarpet nie przebiegnę więcej niż sto metrów. Umrę. Odpadną mi nogi. Albo ręce. Nie będzie progresu. Zniszczę sobie stawy i zejdą mi wszystkie paznokcie. Odwodnię się nie ciągnąc ze sobą na trening czterech małych bidonów z izotonikiem. I tak dalej. Nie kupiłam wszystkiego co było dostępne na rynku z jednego prostego powodu – nie wystarczyło mi wypłaty. Poprzestałam na przyzwoitych butach, najtańszych legginsach, podstawowej bieliźnie. Jedynym szaleństwem był zegarek z GPS i pomiarem tętna, a i ten zakup poprzedzony był dwoma tygodniami testów i przemyśleń. Jakoś z tego wybrnęłam, nic mi nie odpadło, a potem… zmądrzałam.

            A jak już zmądrzałam, to odkryłam lumpeksy, a w nich koszulki, spodenki, kurteczki, a nawet profesjonalną sportową bieliznę. Bardzo często zdarza się, że rzeczy są nowe, po ekspozycji, mają komplet metek. Mogą mieć czasem plamkę, gdzieś wyciągniętą nitkę, ale dla mnie to nie ma znaczenia. Najdroższe co do tej pory kupiłam, to nowiutkie legginsy za 7,50 zł. W dobrze zaopatrzonym second-handzie można wyszperać dosłownie wszystko, za śmieszne pieniądze i naprawdę nie muszą to być zużyte szmaty. Trzeba mieć tylko trochę cierpliwości, żeby przeorać ten kawałek pola i twardą psyche, żeby przeżyć wiele bolesnych rozczarowań – jest koszulka, nie ma rozmiaru. Sorry, to nie H&M, tylko „Odzież na wagę” u pani Zosi. Czasem z bólem serca muszę odwiesić fajny ciuch, bo za duży. Albo zrobić prezent koleżance, która ma większy biust, więc to co na mnie smętnie łopocze, na niej opina się jak trzeba.

            Ok, przyznaję – konkursu z serii „Lans na maratonie” nie wygram na pewno. Raczej nie będę dyktować trendów. Nowe kolekcje, piękne wzory omijają mnie szerokim łukiem. Mam kilka koszulek z biegów, kilka ze szmateksów. W nich trenuję i w nich startuję. Nie boli mnie to. Nie mam potrzeby bycia biegową modelką. Mniej więcej tak samo, jak nie mam potrzeby robienia makijażu i pięknej fryzury na jogging po lesie. Trenuję w tym, w czym jest mi wygodnie i dobrze, bo w sporcie ważniejsza jest dla mnie swoboda i luz, niż ładny wygląd i nadążanie za modą.  Lubię, kiedy w moim bieganiu jest prawda. Pot zalewający oczy, włosy rozwiane na wszystkie strony, czasem wykrzywiona z wysiłku twarz. I stara koszulka, z wyblakłym napisem. Ulubiona, znoszona, zmęczona tak samo jak ja. I nie czuję się ani gorsza, ani lepsza od innych. Po prostu wolę wolną stówkę wydać na fajny bieg w ciekawym miejscu, niż na kawałek szmatki.  A po porządnym treningu… no cóż, spójrzmy prawdzie w oczy – koszulka za piątkę „pachnie” równie zachwycająco, jak ta dwadzieścia razy droższa (po przecenie).

            Mam przyjaciółkę, która zaczynała biegać w zwykłych tenisówkach. Takich z marketu. Zdarzyło jej się wyjść ze mną na trening w tym jakże profesjonalnym obuwiu, a do tego w różowych rajstopach i sukience, bo w tym właśnie stroju odwiedziła mnie poprzedniego dnia. W jej bieganiu też jest prawda i luz, mimo że nie ma reguł ani planów treningowych. I choć sama w kiecce nie pobiegam, bo mi niewygodnie, to nie widzę w tym nic złego.

            Nie dajmy się zwariować. Jasne, że fajnie jest mieć nowe, ładne ciuchy, zdjęte z wieszaczka, na którym wisiały w równym rządku, ułożone kolorami i rozmiarami. Ale nie pozwólmy się zniechęcić tylko dlatego, że wyprawka początkującego truchtacza rujnuje kieszeń. Nie licząc butów potrafię z moich lumpeksowych zdobyczy złożyć zestaw o wartości mniejszej niż 40 zł – z kurtką, czapką i bielizną. Pieniądze nie grają w tym sporcie kluczowej roli. Jedyne, czego naprawdę potrzebujemy, by biegać to chęci i serce. Tylko to, nic więcej.

KAROLINA FRĄCZAK „Brujita”