W debiucie na imprezie klasy mistrzowskiej zdobył pan medal bijąc rekord życiowy. Jak to się robi, żeby z najlepszym startem w sezonie, co więcej – najlepszym w życiu trafić na najważniejsze zawody?
Sam jestem zaskoczony tym swoim finiszem w finale Zurichu. To na pewno zasługa trenera Andrzeja Wołkowyckiego, jego wyczucia i ciężkiej pracy, jaką włożyliśmy w moje przygotowanie.
Ten finisz był trochę w stylu Adama Kszczota, on też lubi atakować zza pleców rywali.
Adam jest bardziej doświadczony i czuł się w tym biegu zdecydowanie pewniej niż ja, mocniej. Ja miałem gorszą pozycję do ataku, z siódmego miejsca. Adam zaczął finiszować już 200 metrów przed metą i skończył jako mistrz, a ja dobiegłem tuż za nim. Ogólnie można powiedzieć, że to były udane mistrzostwa.
Spodziewano się dwóch Polaków na podium…
Ja na pewno wierzyłem w to, ze na podium stanie dwóch Polaków, ale niekoniecznie widziałem wśród nich siebie. Jak wszyscy myślałem o Marcinie Lewnadowskim. Ale oczywiście jestem bardzo szczęśliwy, że to jednak ja.
Można powiedzieć, że jest pan biegowym rówieśnikiem naszej akcji, zaczął pan trenować bieganie dopiero w 2010 roku.
Właściwie od w końca 2009. Ale w 2010 odniosłem pierwszy sukces zdobywając wicemistrzostwo Polski juniorów młodszych na 600 metrów w hali z trenerem Stanisławem Jaszczakiem. Od tego zaczęło się moje poważne bieganie, nie minęło nawet pięć lat.
Jak pan trafił do dużego sportu z małej miejscowości Oporowo?
Brałem udział w czwartkach lekkoatletycznych, na które zabierał mnie nauczyciel WF-u Tomasz Lewicki. Potem były mistrzostwa województwa LZS-ów, gdzie wypatrzył mnie trener Jaszczak i zaczął namawiać, żebym przeniósł się do Łodzi i tam poszedł do liceum Zdecydowałem się dopiero dwa dni przed rozpoczęciem roku szkolnego. Spędziłem tam cztery lata, ale na przełomowy sezon czekałem aż do teraz, do przeprowadzki do Warszawy w październiku zeszłego roku.
Karierę zaczął pan od bardzo powszechnej akcji popularyzującej sport, trochę podobnej do BiegamBoLubię, która zresztą też bardzo otwiera się na dzieci.
Tak, takie akcje są potrzebne, żeby pokazać młodym ludziom kierunek, w którym mogliby pójść. Bez tego może nawet nie wiedzą, co w nich drzemie, co potrafią i dokąd mogłoby ich to zaprowadzić.
Zaczął pan późno i w krótkim czasie wykonał wielki progres. Czy powinniśmy się przygotować na kolejne spektakularne osiągnięcia?
Rezerwy na pewno są duże i będziemy je za pomocą treningu uruchamiać. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało jak przechwalanie się, ale myślę, że do czegoś takiego trzeba mieć talent i wielką determinację do pracy. No i jeszcze specyficzną konstrukcję psychiczną. Moim zdaniem w bieganiu najważniejsza jest głowa. Liczy się nie tylko to, co się robi na treningu, ale także poza nim, dieta, regularny sen. To wszystko składa się na sukces, a na karierze sportowca czasem może zaważyć najmniejsza drobnostka.
Czy ta dbałość o szczegóły wyjaśnia trochę tajemnicę pana sukcesu w Zurychu?
Staram się z niczym nie przesadzać, nawet z dbałością o szczegóły, żeby mieć rezerwy na przyszłe lata. Ale pilnuję regularnego trybu życia, nie zapominam o rozciąganiu mięśni, czy o odnowie biologicznej, masażach. Żeby przywrócić chociaż trochę równowagi organizmowi, bo wyczynowy sport bardzo go eksploatuje. Staram się uzupełniać witaminy wypocone podczas treningu, w czasie większego wysiłku przyjmować węglowodany. I tak dalej, jest cała masa elementów, które się na to składają.
Co będzie się pan starał przekazać uczestnikom akcji BiegamBoLubię podczas zajęć na AWF?
Że najważniejsza jest regularność. Lepiej ruszać się po trochu, ale często. Początkujący biegacze powinni słuchać rad tych bardziej zaawansowanych, z jakimi mogą się spotykać właśnie na waszych zajęciach. Poza tym radziłbym im wybrać się gdzieś do lasu, na zdrowszą miękką nawierzchnię, pooddychać czystym powietrzem i z tych różnych rad skorzystać. A przede wszystkim, chciałbym im powiedzieć, żeby się cieszyli bieganiem.
Czy pan z biegania czerpie radość?
Ja podporządkowuję bieganiu całe moje życie. Ja je po prostu kocham. Inaczej się nie da. W sporcie już tak jest, że kiedy się coś kocha to przynosi lepsze efekty, niż robione pod przymusem.
W swojej karierze przypisuje pan duże zasługi trenerowi Wołkowyckiemu, ale trenujecie razem dopiero niespełna rok.
Myślę, że przed nami jeszcze dużo wspólnych chwil i ogrom pracy. Trener już zapowiada, że lekko nie będzie. Ale ja jestem na to przygotowany.
Lekko raczej nie będzie, skoro zaczął pan od medalu. Teraz oczekiwania względem pana mogą tylko rosnąć.
Wypada mi utrzymać ten poziom a nawet go jeszcze szlifować. Ale ja przede wszystkim robię to dla siebie. A jeśli to przy okazji sprawia radość innym – bardzo się cieszę.
Czy miało dla pana szczególne znaczenie, że podobny sukces na mistrzostwach Europy – medal brązowy – odniosła pana koleżanka z treningów, też debiutantka, Joanna Jóźwik?
Joanna walkę o medal też zaczynała z końca stawki. To była nasza taktyka. Braliśmy pod uwagę dwie opcje, bo biegi mogły się potoczyć na dwa sposoby. Mogło być szybko od samego początku i wtedy należało liczyć na to, że ktoś z prowadzących bieg nie wytrzyma. Ale cały bieg mógł też być bardzo wolny i cała walka wtedy rozegrałaby się na ostatnich 200 metrach. Jak wiemy, i w męskim i w kobiecym biegu sprawdził się pierwszy scenariusz. Medal wzięli ci, co zachowali najwięcej sił na finisz. Można powiedzieć, że z Joanną wykonaliśmy plan w 100 procentach, a nawet w 120.
Oprócz sił na finiszu zdecydowała też chyba zimna głowa?
Oj tak. Przyznam, że przez ostatnie 100 metrów przeleciały mi przez głowę różne myśli. Ale na mecie humor mi się poprawił.
Taki sukces musiał rozbudzić apetyt na ciąg dalszy.
Na pewno tak. W przyszłym sezonie najważniejsze dla mnie będą wielkie imprezy: mistrzostwa Europy w hali, młodzieżowe mistrzostwa Europy i w końcu mistrzostwa świata. Wszędzie tam będę chciał się pokazać z najlepszej strony.
Mistrzostwa świata to trochę inny świat.
Akurat w przypadku 800 metrów tak jest. Tam eliminacje mogą się rozgrywać na takim poziomie, jak w Zurychu finał. Ale myślę, że będziemy w stanie przynajmniej nawiązać walkę z biegaczami z Afryki, pokazują to Marcin Lewnadowski i Adam Kszczot. Jesteśmy walecznym narodem.
Brał pan pod uwagę trenowanie z Afrykańczykami w Kenii, czy w Etiopii, tak przygotowują się niektórzy biegacze?
Myślę, że dopóki efekty przynosi trening w Tatrach, będziemy go stosować, a szukać czegoś innego zaczniemy dopiero, gdy zajdzie taka potrzeba. Nie chcemy od razu wykorzystać wszystkich bodźców treningowych. Organizm łatwo się przyzwyczaja, na Afrykę jeszcze za wcześnie. Za dwa lata Igrzyska w Rio de Janeiro, wtedy być może pomyślę o treningu gdzieś wyżej niż w Zakopanem.
Jako 20-latek może pan planować sukcesy w kolejnych igrzyskach, w Tokio 2020, Rio może być na przetarcie…
Mam nadzieję, że niejedne igrzyska przede mną. W Rio tylko przetarcie? Ale w Mistrzostwach Europy w Zurychu też miało być tylko przetarcie. To jest sport, tu wszystko się może zdarzyć.