Naszą narodową manierą jest narzekanie. Ten tekst będzie tego przełamaniem. Przyszedł czas, aby wreszcie się cieszyć, aby odczuwać dumę, aby przestać mówić, że znów czegoś zabrakło. Polscy lekkoatleci dokonali w Tokio rzeczy niemożliwej – czas na miłe podsumowanie ich startu.
Jako, że jesteśmy stroną biegową zaczniemy od naszych biegaczek oraz biegaczy. Co łączy Bronisława Malinowskiego i igrzyska w Moskwie oraz polską sztafetę mikstową 4×400 metrów? Nasz legendarny długodystansowiec w 1980 roku zdobył ostatni medal olimpijski wywalczony na bieżni. Minęło 41 lat i… nie musimy już dłużej odliczać! Przybyło krajów, przybyło na świecie kilka miliardów ludzi i o medale jest coraz trudniej jednak w debiutującej na igrzyskach konkurencji okazało się, że nie mamy sobie równych. Złoto wywalczone w pięknym stylu przypadło Polakom. Był to medal, którego nikt się nie spodziewał a o złocie nikt nawet nie marzył. Nie marzyli trenerzy i zawodnicy, jednak to się po prostu wydarzyło. W finale pobiegliśmy w składzie Karol Zalewski, Natalia Kaczmarek, Justyna Święty Ersetic i Kajetan Duszyński. Forma Pań zaskoczeniem nie była, bowiem „Aniołki” trenera Aleksandra Matusińskiego błyszczą formą od lat i jest, z czego po prostu wybierać. U Panów od halowego rekordu świata wszystko się jakby skończyło, jakby zgasło a jednak znicz olimpijski rozpalił u nich formę. Pobiegli znakomicie poprawiając rekord Europy pokonując faworyzowane drużyny. To złoto dało biało-czerwonym wiarę w niemożliwe i natchnęło do kolejnych sukcesów.

Była to nowa konkurencja, USA wystawiło „rezerwowy” skład, tak mogą mówić malkontenci. Jednak w biegu na 800 metrów nie było mowy o żadnych nowościach. Jedyną nowością na dystansie był były płotkarz – Patryk Dobek. Jak w pół roku wypracować formę na medal olimpijski? To wie tylko trener Zbigniew Król. Na tym dystansie od 20 lat liczyliśmy na medal. Był Paweł Czapiewski, który dzierży rekord Polski, byli Marcin Lewandowski i Adam, Kszczot, którzy mają worki medali MŚ i ME jednak, na IO zawsze czegoś brakowało. Dobkowi nie zabrakło. W eliminacjach wyglądał na zmęczonego, półfinał wygrał pewnie, jednak z najwolniejszym czasem. Przed igrzyskami był wymieniany, jako nadzieja, jednak nie, jako faworyt. Rywale pobiegli pod niego. Oglądając finał powiedziałem do żony, – jeśli otwarcie będzie powyżej 51 sekund to będzie medal. Było powyżej 53 sekund! Niezwykle wolno. Oznaczało to, że wszystko rozegra się na niezwykle szybkim finiszu. Drugie okrążenie było o ponad 2 sekundy szybsze od pierwszego, co zdarza się niezwykle rzadko – Dobek odnalazł się w tej sprinterskiej walce. Szybkość miał wrodzoną od dziecka. Już, jako junior młodszy biegał na 400 metrów grubo poniżej 47 sekund. Tego dnia to zaprocentowało i cieszyliśmy się z brązowego medalu.
Jeśli chodzi o biegaczy czekaliśmy jeszcze na biegi średnie z udziałem Marcina Lewandowskiego i Michała Rozmysa. Zaczęło się od pecha. W eliminacjach upadł Lewandowski, został jednak dopuszczony do biegu półfinałowego. To był nasz medalowy faworyt. W półfinale biegł luźno, spokojnie bez oznak najmniejszego zmęczenia – wydawało się, że awans do finału będzie formalnością. Na 300 metrów przed metą naszego multimedalistę wyeliminowała kontuzja łydki, z którą Marcin przyjechał na igrzyska. Szkoda – to zbyt mało powiedziane. Niestety sport bywa brutalny. Kolejny półfinał i Michałowi Rozmysowi spada but… biegnie bez niego, ale nie ma najmniejszych szans na finał. Po proteście sędziowie dopuszczają go do biegu a tam… Tempo jest szalone i wygrywa Norweg Jacob Ingebrigsten z rekordem olimpijskim 3:28,32, jednak do Rozmysa pretensji mieć nie można. Polak pobił „życiówkę” od dwie sekundy i był ósmy. Forma życia w odpowiednim momencie.
Sztafeta rozbudziła nasze nadzieje na kolejne medale. Panie były faworytami, panowie stali się nimi w naszych oczach na igrzyskach. Od lat nie schodzili poniżej 3:00 w sztafecie 4×400 metrów a rekord Polski 2:58:00 wydawało się niedościgniony. Dlatego z rumieńcami zasiedliśmy do biegów półfinałowych a tam… szok i niedowierzanie. Polacy w składzie Dariusz Kowaluk, Karol Zalewski, Jakub Krzewina, Kajetan Duszyński biegną najszybciej w XXI wieku i wygrywają swoją serię. „Aniołki” również wygrywają swoją serię i już czekamy z wypiekami na ostatni dzień zmagań na bieżni. Nasze dziewczęta można powiedzieć, że zrobiły swoje. W eliminacjach pobiegła Anna Kiełbasińska, która wróciła do sportu po złamaniu nogi i dała odpocząć naszej liderce Natalii Kaczmarek. Zregenerowana mistrzyni Polski otworzyła sztafetę mocno i bezpiecznie usadowiliśmy się za niedoścignioną tego dnia sztafetą USA aż do mety. Dzieła dokończyły Iga Baumgart-Witan, Małgorzata Hołub-Kowalik i Justyna Święty-Ersetic. Efekt końcowy to srebro igrzysk i wyśrubowany rekord Polski 3:20,53. Lepiej się po prostu tego zrobić nie dało.

Chwilę później na bieżni pojawili się panowie. Walczyli jak lwy, albo jak powiedział komentujący zawody Sebastian Chmara, jak gepardy trenera Marka Rożeja. Walka i ambicja pozwoliły na minimalne poprawienie czasu z półfinałów, jednak poziom zaskoczył wielu ekspertów. Czas powinien dać medal, ale dał piąte miejsce. Aby zdobyć medal trzeba było pobiec 2:57, co jest rezultatem kosmicznym. Polacy pobiegli znakomicie i z pewnością będziemy się jeszcze cieszyć z wielu ich sukcesów, gdyż skład mają jeszcze bardzo młody. Panie to mieszanka doświadczenia i młodości a młodzież czaiła się już na rezerwie – tutaj z pewnością pałeczka sztafetowa będzie przekazywana przez wiele lat.
Świat też biega
Za nim wrócimy do medali Polaków, bo jest tego jeszcze bardzo dużo wyróżnimy kilka wydarzeń na lekkoatletycznej bieżni. Bez wątpienia wydarzeniem robiącym największe wrażenie na telewidzach były biegu płotkarskie na dystansie 400 metrów kobiet i mężczyzn. Norweg Karsten Warholm zaszokował świat. Sprawił, że działacze związkowi będą musieli usiąść do tabel lekkoatletycznych i zmienić klasy sportowe w tej dyscyplinie. Przeczuwaliśmy, że jego pojedynek z Rai’em Benjaminem z USA zaowocuje rekordem świata, jednak nikt nie spodziewał się, że panowie kupią dynamit, podpalą lont i wysadzą poprzedni wynik w powietrze! 45,94 i 46,17 to wyniki solidne w biegu bez płotków. W tym sezonie tylko dwóch Polaków biegało szybciej a wracają z Tokio ze złotem w mikście. Do tej pory wielkimi rezultatami były biegi poniżej 48 sekund a przez wiele, wiele lat nikt nie marzył o zbliżeniu się do starego rekordu Kevina Younga (46,78 sek.). Norweg po prostu ośmieszył czas, zatrzymał zegar i pchnął dyscyplinę w XXII wiek!

Na igrzyskach olimpijskich w 2024 roku w Paryżu osiągniemy już parytet. Będzie tyle samo medali na kobiet jak i mężczyzn. Panie w biegu płotkarskim wzięły to sobie do serca i zrobiły dokładnie tak samo jak ich koledzy po fachu. Amerykanka Sydney McLaughin przyjechała do Tokio jako rekordzistka świata, ale swój wynik zmiażdżyła w Japonii aż o 44 setne sekundy. Uzyskując 51,46 wygrała… minimalnie z koleżanką z kadry Dalilah Muhammad, która również pobiła stary rekord globu biegnąc 51,58. Trzecia na mecie Femke Bol z Holandii uzyskała 52,03. Słabo? Rok temu cieszyłaby się z rekordu świata – teraz to tylko rekord Europy i brązowy medal igrzysk. Po prostu kosmos.
Pobić Tokio w Tokio
W 1964 roku na ostatnich igrzyskach na bieżni żużlowej Polska wywalczyła 2 złote, 4 srebrne i 2 brązowe medale. Pod względem liczby w lekkiej atletyce nigdy więcej zdobyć się nie udało. Pod względem wagi medali najlepiej było w Sydney (2000 r.) – tam wywalczyliśmy 4 złote medale. Igrzyska szły fatalnie przed rozpoczęciem Królowej Sportu mieliśmy tylko jeden medal, ale nabraliśmy potężnego wiatru w żagle. Lekkoatleci ten wynik poprawili, zarówno w złotych medalach udało się zrównać z Syndey a liczba dziewięć to teraz nasz nowy medalowy rekord. Już nie trzeba wspominać, nie trzeba odwoływać się do historii. Można i trzeba się cieszyć tu i teraz!
Omówiliśmy już bieżnie, jednak to w rzutach zawsze byliśmy potęgą. Potwierdziliśmy to ze zdwojoną siłą uderzeń polskich młotów. Najpierw do koła weszły kobiety. Wracająca po operacji kolana Anita Włodarczyk cały sezon goniła formę jadąc do Tokio nie była pewna swego, jednak po eliminacjach było widać, że pewna już jest. Rzuciła najdalej w historii swoich eliminacji młot poleciał pod 77-metr. W finale poszykował ponad 78 metrów i cieszyliśmy się z jej trzeciego złota igrzysk z rzędu! Jeszcze nikt w historii takiej sztuki w kobiecej lekkiej atletyce nie dokonał. Udało się to wyłącznie Robertowi Korzeniowskiemu. Potrójny tytuł. Nic dodać – nic ująć. Totalna dominacja przez dekadę! Cichą faworytką do medalu była również Malwina Kopron. Cały sezon rzucała równo, miała bardzo stabilną formę, jednak najdalej w sezonie rzuciła w finale konkursu olimpijskiego i zasłużenie wywalczyła brązowy medal rezultatem 75,49 metra. Młodsza koleżanka po fachu z dużym potencjałem – cieszy, że mamy „krycie” w tej konkurencji!
Wygrał z demonem
Zdjęliśmy biegową klątwę w Tokio. Ze swoimi demonami walczył też Paweł Fajdek. W kalendarzu zaznaczyłem sobie datę eliminacji tej konkurencji. Młociarz rządzi i dzieli na światowej arenie od 2012 roku, jednak w jego CV próżno szukać medalu olimpijskiego, bowiem nigdy nie był w stanie przejść porannych kwalifikacji. Tym razem wyglądało, że będzie podobnie. Pierwsza próba bardzo bliska, w drugiej młot wypadł mu z rąk i wydawało się, że historia powtórzy się po raz trzeci. Na tych igrzyskach było jednak inaczej niż zwykle. Serce biło jak… młot, całej Polsce i Pawłowi. Udowodnił sobie, że jest mistrzem w trzeciej kolejce rzucił najdalej – dla niego bardzo blisko, jednak dla rywali na tyle daleko, że do finału się dostał. Chwilę później Wojciech Nowicki załatwił sprawę w pierwszym rzucie i cieszyliśmy się, że będzie szansa na dwa medale. Media widziały złotego Fajdka, jako lidera tabel, jednak cały sezon pokazywał, że Nowicki jest stabilny jak skała – w żadnym konkursie nie palił rzutów. Jego próby były równe a usposobienie tego zawodnika sprzyja rywalizacji olimpijskiej. „Taki się urodziłem” – powiedział spokojnie w jednym z wywiadów. W finale ze spokojem i rekordem życiowym 82,52 metra zdobył złoto rzucając jak w transie. Fajdek medal gonił w piątej kolejce wychodząc na drugie miejsce. W wielu finałach olimpijskich jego rezultat dałby złoto, jednak 81,53 metra dało tym razem brąz. O 5 centymetrów dalej rzucił Norweg Eivind Henriksen , który, na co dzień pracuje w porcie. W Tokio poprawił rekord życiowy o ponad 3 metry…
Zostajemy na rzutni. W lekkiej atletyce mówi się, że rzucają nogi. Powiedzenie ma odzwierciedlenie w faktach. Z oszczepem wiązaliśmy nasze nadzieje medalowe. Maria Andrejczyk była liderką światowych tabel a Marcin Krukowski był wiceliderem. Faworyci? O problemach zdrowotnych Marii można byłoby napisać książkę, Marcin również borykał się z bolącym barkiem. Zaczęły kobiety. Jeden rzut w eliminacjach i pewny awans do finału Andrejczyk napawał optymizmem. U mężczyzn było jednak znacznie gorzej. Tartan w Tokio był szybki, jednak dla oszczepników był zbyt miękki. Ci, którzy mieli niezwykle szybkie nogi – polegli w eliminacjach, gdyż ich technika polegająca na rozpędzeniu się i zablokowaniu nogi okazała się nie do wykonania na tej bieżni. Poległ Polak, poległ Niemiec Johanes Vetter ocierający się o rekordy świata na „normalnym” rozbiegu. Wygrał po raz pierwszy w historii reprezentant Indii Neeraj Chopra. Medal Hindusa niespodzianką nie jest, ale porażka Vettera (9. miejsce) to tak, jakby będący 12 lat temu w szczycie formy Usain Bolt przegrał na 100 i 200 metrów na jednej imprezie. Niemożliwe po raz kolejny okazało się nie istnieć.
Na szczęście dla nas w finale rzutu oszczepem kobiet Andrejczyk rzuciła na srebro i mimo że początkowego czuła niedosyt ostatecznie cieszyła się bardzo. Przechodząc w ostatnich 4 latach operacje barku, guza zatok, stawu skokowego i braku nie można się po prostu nie cieszyć. Droga do tego medalu była niezwykle kręta, ale tylko mistrzostwie potrafią tymi krętymi ścieżkami… kroczyć.

Spacerkiem po złoto
I tak „doszliśmy” do największej sensacji tych igrzysk. W lekkiej atletyce z pewnością, jednak na całych igrzyskach można to zestawić chyba tylko z wyczynem kolarki z Austrii na początku igrzysk. Dorabiasz na budowie, trenujesz z pasji, mama szyje Ci z prześcieradeł torby na izotoniki oraz lód i żele… Startujesz w konkurencji drugi raz w życiu i zdobywasz złoty medal olimpijski. Dawid Tomala jest autorem takiej właśnie sensacji. Chód sportowy kojarzy się nam z sukcesami Roberta Korzeniowskiego. Złoto a Atlancie, dwa złota w Sydney i złoto w Atenach. Zasiadaliśmy do transmisji chodu wiedząc, że będą emocje. W Tokio tych emocji nie spodziewał się zupełnie, ale to zupełnie nikt. Nocą przebudziłem się, bowiem jako trener lekkiej atletyki, co noc zarywałem je i organizm już się chyba przyzwyczaił. Tym razem jednak nie miało się dziać nic specjalnego. Połowa dystansu – prowadzi Polak. Jest druga w nocy i już wiadomo, że spać się nie da. Z każdą kolejną pętlą przewaga Dawida rosła, ale przecież w Sapporo (tam rozgrywano maraton i chód) było niezwykle gorąco. Piekące słońce od wczesnych godzin porannych sprawiało, że tempo zawodników było niskie, Polak jednak nic sobie z tego nie robił. Minuta, dwie, trzy rywale nie odrabiali nic. Do mety zostało już tylko sześć kilometrów. Komentujący zawody Robert Korzeniowski przypominał sobie swoje sukcesy, Polak miał zejść, miał nie wytrzymać tego samotnego marszu, a jednak cud się wydarzył. Na 2 kilometry przed końcem szedł już bardzo wolno, jednak wypracowana przewaga pozwoliła na marsz z flagą do mety. Dawid Tomala z niedowierzaniem wszedł na metę i po prostu nie było na igrzyskach lepszych – nie było i nie będzie, bo konkurencja znika z programu olimpijskiego. Oznacza to, że Polak zostanie mistrzem już na zawsze, nigdy wcześniej mistrzem nie będąc. Po prostu piękne!
Dla lekkoatletów były to właśnie takie igrzyska. Niespodziewane, niemożliwe, jednak prawdziwe. To, co udawało się na MŚ i ME wreszcie udało się na igrzyskach olimpijskich. Cieszmy się z tego, ale pamiętajmy również o kolejnych pokoleniach. Niech ten sukces zarazi młodzież i dzieci, aby znów wyszły na podwórka, aby znów licznie stawiały się na zajęciach sportowych, i aby znów marzyły o niemożliwym!
Autor: Maciej Żukiewicz – bbl Ożarów Mazowiecki