Jak byłam mała zbierałam pocztówki, koraliki i albumy o zwierzętach. Każda kolekcja miała swoje miejsce i o każdą dbałam w inny sposób. A dziś…
Dziś spokojnie mogę powiedzieć, że „zbieram” biegi. Na początku – wiadomo – był chaos. Chciałam uczestniczyć w każdej imprezie, być wszędzie, mieć koszulkę, medal, worek i komplet ulotek. Wszystko wydawało mi się ważne, każdy świstek urastał do rangi pamiątki. Nie było biegu, w którym nie chciałabym wystartować.
Wiecie, ile kilometrów przebiegł Chuck Norris? Wszystkie. Też tak chciałam.
Na moje szczęście sytuacja życiowa nie pozwoliła mi w tym czasie aż tak szaleć. Praca, w której musiałam być przynajmniej w co drugi weekend, ograniczone fundusze, pierwsza przeciążeniowa kontuzja i rozsądek trenera nieco mnie wyhamowały. Potem zaczęłam myśleć samodzielnie. Pamiętam, jak w jakimś pakiecie startowym dostałam numer, słabej jakości koszulkę w złym rozmiarze i ze dwa kilogramy ulotek. Wszystko w byle jakiej foliowej torbie. Wtedy chyba pierwszy raz zastanowiłam się, na czym tak naprawdę mi zależy.
Ulotki, poza okazjonalnym rabatem, zwykle są bez wartości. Koszulka – rzadko trafi się taka, w której mam ochotę trenować. Odblaski potrzebne mi są dwa, góra trzy, nie dwadzieścia. I tak dalej. Dziś zbędne rzeczy od razu przekazuję dalej,bliższym i dalszym znajomym biegaczom, którzy ich mogą potrzebować. Stosy papierków wyrzucam. To co ma dla mnie wartość, to bieg sam w sobie. Dopiero na tym polu pozwalam poszaleć kolekcjonerskiej części mojej osobowości.
Wybieram starty. Nie zapisuję się na wszystko po kolei. Nie mam ciśnienia. Starannie wyszukuję perełki do swojej kolekcji. Zwykle nie dubluję imprez – wystarczy jeden Bieg Niepodległości, jeden Półmaraton Świętych Mikołajów. Są miejsca, gdzie imprezy odbywają się dość często – po dwóch, trzech razach raczej unikam tych tras. Nie interesuje mnie powtarzalność, bo zbieram wspomnienia. Bo lubię czasem dać się zaskoczyć za zakrętem. Bo walka o wynik raz po raz na tej samej trasie jest dla mnie nużąca i odbiera mi radość biegania.
Potrzebuję różnych doświadczeń, zmieniającego się tła, poczucia eksplorowania nowego terenu. Jestem ciekawska, chętnie sprawdzam na co mnie stać w różnych warunkach. Testuję siebie i ciągle szukam nowych wyzwań. Dzięki temu potrafię już powiedzieć, co lubię, a czego nie, bo znalazłam też punkty odniesienia. Mogę w bieganiu iść własną drogą, którą sama wybrałam. Szyć kolekcję na swoją miarę i kreować ją według własnej fantazji.
Moje biegi to przede wszystkim fajne, w większości bardzo pozytywne wydarzenia. Symboliczną i namacalną pamiątką są dla mnie medale, ale próżno w domu szukać ich wielkiej wystawy czy „ołtarzyka biegacza”. Wiszą na ścianie, na jednym gwoździu, są jak dobrze zrobione zdjęcie – przypominają to, co ważne. Wyjazdy, ludzi, atmosferę wielu miejsc. Wszystko to, co w bieganiu odnalazłam i cenię. Nie chcę na pamięć uczyć się pięciu tras, ale odkrywać wciąż nowe tereny – zarówno w przestrzeni jak i we własnej głowie.
Pamiętam z dzieciństwa klasery mojego brata. Równo poukładane znaczki, czasem pojedyncze egzemplarze, czasem całe serie. Mniejsze egzemplarze o wyblakłych nieco barwach i bajecznie kolorowe, wielkie bloczki z egzotycznymi pejzażami. Oglądałam je z ciekawością i dużym zainteresowaniem. I tak się dziś zastanawiam, planując starty na przyszły rok… Czy podziwiałabym te zbiory z tym samym zachwytem, gdyby wszystkie znaczki w kolekcji były niemal identyczne?
autor: Karolina Frączak