Jesteśmy idealistami. Piszemy i mówimy o bieganiu, które jest czystą radością.
Przecież biegamy, bo lubimy, prawda? A dziś zajrzymy za tę zasłonkę permanentnego szczęścia…
Ambicja. Słownik języka polskiego określa ją jako dążenie do wybicia się, pragnienie osiągnięć i sukcesów. To o niej w dzieciństwie truli nam rodzice, gdy przynieśliśmy ze szkoły tróję na szynach albo uwagę w dzienniczku. Nauczyciele używali tego słowa jak najgorszego przekleństwa. Ostro rzucone pytanie: „Czy ty nie masz ambicji?!” niejednemu zatruło szkolną egzystencję. A co będzie, gdy przeniesiemy ten termin na nasze ulubione biegowe podwórko?
Stawiamy sobie cele i staramy się je zrealizować. Myślimy o poprawianiu wyników, o mitycznych życiówkach, nieraz o miejscu na podium. Zaczynamy walkę o marzenia. Co, jeśli nie ambicja, wyzwala w nas motywację do codziennych treningów, które owszem, bywają przyjemne, ale przecież nie zawsze? Ile razy biegliście z ogniem w płucach, z uczuciem, że nie ma szans na jeszcze jeden krok, że serce za chwilę eksploduje? Ile razy buntował się żołądek, kiedy zbyt szybko po śniadaniu ruszaliście na przygodę z mocnymi interwałami?
Jasne, że boli. Ma boleć. To też – paradoksalnie – bardzo lubimy. Bo kiedy wraca się do domu z takiego treningu, to zawsze z poczuciem zwycięstwa, dobrze wykonanej roboty. Z wielką satysfakcją, że wycisnęliśmy z siebie wszystko. Ocieramy twarz, czujemy jak każda komórka ciała spływa potem, endorfiny buzują jak szalone. Jest cudownie! Gęba się cieszy przez cały dzień, a zaspokojona ambicja mruczy w zakamarku podświadomości jak najedzony kot. Ja to uczucie uwielbiam. Pojawia się już pod koniec treningu, kiedy mam pewność, że zrobiłam go w założeniach, może nawet odrobinę lepiej. To niepowtarzalna mieszanka radości, dumy i ulgi. Samoocena rośnie. Jest dobrze. W takich chwilach można to poczuć całym sobą. Orka się opłaciła. Zasialiśmy, więc zbieramy, to jest właściwa kolej rzeczy.
Potem przychodzi start w zawodach. Trzeba wyznaczyć cel. Czasem to jest po prostu przebiegnięcie nowego dystansu. Ukończenie w limicie, bo to pierwszy bieg w górach. Mocne postanowienie, że spróbuję ani razu nie przejść w marsz, choćby nie wiem co. Ale często właśnie w tym momencie do głosu dochodzi ambicja, ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Dobrze, że jest, bo pcha do przodu. Jest tym niewidzialnym batem, który smaga nas po plecach, syczy do ucha „Szybciej!”, kiedy opadamy z sił, każe wyrównać oddech, nie oglądać się, robić swoje. Sięga do najgłębiej ukrytych zapasów motywacji. Jest katem, którego kochamy. I to ona wyznacza nam cel, nie zawsze pytając o zdanie, nie zawsze realnie oceniając możliwości.
Linia mety. Widać ją nieraz z kilkuset, nieraz dopiero z kilkudziesięciu metrów. Pani A. najczęściej daje nam wtedy solidnego kopa, wiadomo gdzie. Lecimy na oparach, byle tylko ją uszczęśliwić. Po wszystkim, mimo że z trudem łapiemy oddech, najpierw myślimy czy się udało. Czy będzie zadowolona. Często jest. Rozpiera nas wtedy duma. Czujemy, że wszystko poszło zgodnie z planem. Długo cieszymy się sukcesem, choć ona niemal od początku wyznacza kolejne zadania. Ale pozwala świętować, a my wiemy, że na to zasłużyliśmy.
Jednak jest jeszcze ten drugi scenariusz. Ten, w którym się nie udaje. Osiągnięty czas jest daleki od zakładanego, albo tylko o sekundę gorszy. Ból spowodowany skręceniem kostki zmusił nas do zejścia z trasy. Wykończył nas upał, odwodnienie, cokolwiek. Mieliśmy gorszy dzień. Powód jest bez znaczenia. Wiemy tylko, że zawiedliśmy. To jest właśnie moment, w którym powinniśmy zadać sobie najważniejsze z pytań. Czy przypadkiem dzięki ambicji nie zawiesiliśmy poprzeczki zbyt wysoko? Czy cel był w ogóle w naszym zasięgu? Czy to, co teraz uważamy za porażkę, nie mogłoby stać się naszym sukcesem, gdyby nie ona? Wiecznie głodna lepszych wyników, nienasycona. Kiedy dostaje to czego chciała dodaje nam skrzydeł, zawiedziona – momentalnie potrafi je podciąć.
Rada jest prosta. Poznajmy naszą ambicję jak najgorszego wroga, doceńmy jak najlepszego przyjaciela, ale nie pozwólmy, by przejęła kontrolę nad naszym bieganiem. Zawsze będą zawodnicy lepsi i gorsi. Niemożliwym jest każdorazowe bicie własnych rekordów. Róbmy swoje. Umówmy się po prostu, że każdy trening jest sukcesem. Nie dajmy sobie wmówić, że jeśli w czymś nie jesteśmy najlepsi, to nie powinniśmy robić tego wcale. Najszybszy człowiek może być tylko jeden. Biegaczy są miliony. I niech tak zostanie. A panią Ambicję zapraszamy na trzecie miejsce podium. Pierwsze dwa niech zajmą serce i głowa.
Karolina Frączak